niedziela, 29 listopada 2015

"English Matters" - numer 55/2015

Pani Potter? Co Wam to mówi? Kiedy tylko w moje ręce wpadł najnowszy numer English Matters, myślami już byłam przy artykule o pani Rowling. Ta niezwykle utalentowana pisarka, która od jakiegoś czasu na swoim koncie, poza bestsellerowym Harrym Potterem, ma także inne powieści, m.in. Wołanie kukułki (napisane pod pseudonimem), Trafny wybór, czy całą serię dodatków do serii o nastoletnim czarodzieju. W najnowszym numerze English Matters przeczytacie m.in. o pochodzeniu znanej autorki, jej życiu na co dzień i twórczości literackiej. (Mrs Potter - J.K.Rowling)


Dla zagorzałych fanów skandynawskich wokalistów, magazyn przygotował oddzielny artykuł o znanych głosach pochodzących z tamtych rejonów. Miłośnicy Avicii, Månsa Zelmerlöwa, Of Monsters and Men i wielu innych zachęcam do zajrzenia w artykuł - ja sama dowiedziałam się wielu ciekawostek z życia i kariery wielu skandynawskich gwiazd. (Voices of Scandinavia)

Charyzmatyczny, przystojny i niesamowicie utalentowany? Z pewnością do takich aktorów zalicza się właśnie Ben Barnes, odtwórca m.in. roli księcia Kaspiana w kultowej ekranizacji Opowieści z Narnii, czy Doriana Greya w filmie o tym samym tytule. Jak zaczynał i jak rozwijała się jego kariera - o tym poczytacie w osobnym artykule na temat tego aktora. (The Chronicles of Ben Barnes)

Na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat, w Wielkiej Brytanii kobiety coraz częściej występowały w komediach. Wszystko zaczęło się w latach 60. ubiegłego wieku. Jak tworzyła się historia kobiecych komedii w Wielkiej Brytanii i jakie kobiety szczególnie przysłużyły się do rozwoju komediowego kina? (Funny Women)

Malownicze widoki, niebieskie morze i piękne zabytki to zdecydowanie cechy charakteryzujące Nową Zelandię. Te piękne państwo, położone niemal na drugim końcu świata, ma jednak do zaoferowania to i jeszcze o wiele, wiele więcej, niż potencjalni turyści mogą się spodziewać. A plany zdjęciowe do Hobbita oraz Władcy Pierścieni, to dopiero początek... (Kia Ora from New Zealand)

Na koniec, coś dla serialomaniaków. Z pewnością mamy tutaj fanów brytyjskiej historii, zwłaszcza tej z przełomu XIX i XX wieku. Jeśli uwielbiacie sporą dawkę historii, połączoną z przygodami na arystokratycznym dworze, to Downton Abbey jest serialem stworzonym dla Was! (Posh Totty)

Za najnowszy numer magazynu serdecznie dziękuję Colorful Media!


piątek, 27 listopada 2015

Co można zrobić, by nie stracić nadziei?

Tytuł: Losing Hope
Autor: Colleen Hoover
Wydawnictwo: Otwarte


Dean Holder wiele lat temu popełnił jeden błąd. Jeden błąd, który przekreślił tak wiele. Kiedy więc nadarza się okazja, nie waha się ani chwili, by ten błąd naprawić...

Gdy pewnego dnia, chłopak pozwolił odejść małej dziewczynce, nie spodziewał się, że po wielu latach strachu, żalu i poczucia winy, jeszcze kiedyś się spotkają. A nawet jeśli - czy go rozpozna? Czy będzie pamiętała, kim dla niego była?





Colleen Hoover to nazwisko, które obecnie jest na ustach wszystkich. Autorka bestsellerowych powieści młodzieżowych, cieszących się coraz większą popularnością nie tylko wśród młodszych czytelników. Osobiście, mam ze sobą lekturą dwóch powieści spod pióra tej pisarki - świetnej "Hopeless", otwierającej przygodę z powieściami Colleen Hoover i fenomenalnej, moim zdaniem najlepszej "Maybe Someday", która rozbiła moje serce na milion maleńkich kawałeczków, których przez długi czas nie byłam w stanie pozbierać. Sięgając po "Losing Hope" byłam już niemal pewna, że mimo faktu, iż jest to historia przedstawiona w "Hopeless" oczami Holdera, nie zawiodę się na książce pani Hoover. I tak rzeczywiście się stało.

Piękna, wzruszająca i na nowo pouczająca. Ta historia mogłaby być opowiedziana na tysiąc różnych sposobów, a ja i tak nie miałabym jej dość. Myślę, że za dowód wystarczą te dwa, jakże proste, ale prawdziwe zdania na okładce: ""Losing Hope" to historia trojga młodych ludzi naznaczonych przez traumatyczne doświadczenia. Każde z nich wybrało inny sposób na to, by sobie z nimi poradzić – nie każde z nich wybrało życie." Właśnie tak opisałabym tę powieść. Bo o ile "Hopeless" daje nam tajemniczą historię i burzę emocji, o tyle "Losing Hope" wyjaśnia wszystko, co jeszcze nie zostało w poprzedniczce wyjaśnione i idzie o poziom wyżej, zostawiając czytelnika z nawałnicą emocji i refleksji.

Holder to genialny materiał na bohatera. Nie chodzi jedynie o to, że z pewnością już w "Hopeless" podbił zdecydowaną większość dziewczęcych serc. To wrażliwy, czuły, ale świadomy swojego błędu facet, którego poczucie winy zżera od środka. Smutno było czytać o wyrzutach, które czynił sobie po popełnieniu swojego życiowego błędu - z jednej strony go rozumiałam, z drugiej w końcu każdy z nas popełnia jakieś gafy, za które potem żałuje. Gdyby jednak nadarzała się okazja do ich naprawy, myślę, że żadne z nas nie wahałoby się ani sekundy. I tak właśnie robi Holder.

Nie powiem, że kompletnie nie przeszkadzał mi fakt powtarzalności fabuły. W końcu wczytując się w tą historię po raz drugi, trudno czuć zaskoczenie niespodziewanym zakończeniem, które przecież, jako czytelnicy poprzedniego tomu, już znamy. Ale to nie do końca było to same zakończenie. To perspektywa drugiej osoby, zadziwiające jednak, jak bardzo odmienna od perspektywy Sky. Zdziwiło mnie, że jedną historię można opowiedzieć na tyle sposobów, jednocześnie nie nudząc, a wręcz przeciwnie - zachęcając do dalszej lektury. 

Mimo wielu plusów powieści, myślę, że nie uznałabym jej jaką najlepszą w twórczości Colleen Hoover, Ta autorka już dwa razy pokazała poziom na tyle wysoki, że aktualnie zastanawiam się, czy ona sama będzie w stanie go pobić. Mimo wszystko trzymam za to kciuki - MS, "Hopeless" i LS pozostawiły za sobą tyle niewypowiedzianych słów, tyle emocji, tyle rozterek i tyle łez, że mimo iż trudno mi wierzyć w to, że jakakolwiek inna powieść tej autorki byłaby w stanie je pobić, wciąż nie tracę nadziei na to, że tak właśnie się stanie.

Serdecznie polecam Wam całą twórczość Colleen Hoover, jeśli przygodę z książkami tej autorki macie dopiero przed sobą. To niezapomniane, mocne wrażeniowo, ale moim skromnym zdaniem, bardzo potrzebne książki, które uświadamiają nam, co tak naprawdę znaczy trudna przeszłość, poczucie straty i winy. Lekkość, z jaką czyta się te historie, oraz świetny klimat powieści z pewnością zagwarantują niejedną nieprzespaną noc. Jeśli wciąż wierzycie w dobre historie i nie chcecie tej nadziei stracić, to z pewnością powinniście jak najprędzej wyruszyć do księgarni po te książki! <3

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję Księgarni Matras!

A książkę możecie nabyć w księgarni matras.pl TUTAJ :)

wtorek, 17 listopada 2015

Posłuchaj, a zrozumiesz...

Tytuł: Playlist for the Dead
Autor: Michelle Falkoff
Wydawnictwo: Feeria Young


Byliście najlepszymi przyjaciółmi przez lata. Poznaliście się wtedy, kiedy właśnie najbardziej potrzebowałeś drugiej osoby, bratniej duszy, która ciebie zrozumie. I nagle... koniec. Ostatnia impreza, ostatnie "do jutra". Ale jutra nie będzie...



Sam już wie, jakie to uczucie, gdy traci się najbliższą sobie osobę. Zwłaszcza, kiedy ta osoba, nie zostawia po sobie nic, a jedynie playlistę z dołączoną karteczką: "Dla Sama - posłuchaj, a zrozumiesz.". I nagle wszystko, co ci zostaje, to wspomnienia po przyjacielu i ta zbitka piosenek.



Jak na nowo odbudować sobie życie, po tak wielkiej stracie? Jak zrozumieć, co stało się po owej, nieszczęśliwej imprezie?



Michelle Falkoff jest autorką zaledwie jednej powieści, ale za to takiej, która już na portalu goodreads została przyrównana do takich lektur jak Charlie Stephena Chbosky'ego czy Cudowne tu i teraz Tima Tharpa.


Są różne rodzaje straty. Ludzie tracą rzeczy materialne, na których im zależy i po których stracie długo nie mogą dojść do siebie. Jednak te najbardziej bolesne, to te, które związane są silnie z naszym życiem i uczuciami - straty bliskich nam osób. One bolą najbardziej, bowiem mamy świadomość, że nie ważne, jak bardzo byśmy się starali nie uda się ich przywrócić/naprawić/zamienić. Właśnie taką lekcję dostał od życia Sam. I z taką lekcją musiał sobie poradzić - polegając wyłącznie na jednej składance.


"Przez ostatnie kilka dni na zmianę za nim tęskniłem i nienawidziłem go, czułem się winny i zdruzgotany – właściwie nie wiedziałem, jak powinienem się czuć, oprócz tego, że jakoś inaczej."

Powiem Wam szczerze, że dawno nie czytałam zarazem tak dołującej, jak i przywracającej do życia książki. Jakoś w natłoku dystopii/romansów/młodzieżówek, zgubiłam gdzieś takie perełki, która zostawiłyby po sobie coś więcej, niż tylko radość z czytania samej historii. Uważam, że z całą pewnością, do powieści, o których długo nie można zapomnieć należy książka Michelle Falkoff. I to nie tylko przez jej uniwersalny przekaz, ale także dlatego, że po jej lekturze człowiek nabiera zupełnie innego spojrzenia na sprawy życia i śmierci.

Jedna myśl, która kiełkowała mi w głowie podczas trwania całej książki to była świadomość faktu, że jednego wieczora przyjaciel Sama - Hayden, był tak żywy i normalny, jak to tylko możliwe. A już niecałe 12 godzin później, jego serce przestało bić, krew przestała płynąć w żyłach, zostało tylko ciało Haydena, ale nie było już samego Haydena. To jest to, co niejednokrotnie uświadamiają mi książki pokroju tej autorstwa pani Falkoff i to, co zawsze jest ważną lekcją dla człowieka - śmierć potrafi być spodziewana, ale również nagła i brutalna. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy się zjawi.



Cała powieść kręci się wokół tego tematu, wokoło próby rozwiązania problemu - co tak naprawdę się stało? Co stało się owej pechowej nocy po imprezie? Co doprowadziło do tego, że następnego dnia Sam klęczał nad zwłokami Haydena, zamiast jak zwykle, gadać z nim o zespołach, chodzić po centrum i grać w gry na komputerze? Trudne tematy samobójstwa, poczucia porażki i głębokiej straty, która zdaje się nie mieć ukojenia, to to, co charakteryzuje powieść pani Falkoff i to, co na długo pozostanie w głowie i w sercu. Bo uważam, że niektórych powieści, a przede wszystkim tematów w nich poruszanych, po prostu nie da się zapomnieć.

Gdybym mogła jednym, jedynym słowem opisać głównego bohatera, to z pewnością bez wahania użyłabym słowa: zdeterminowany. Tak, jak zdeterminowanym można się stać, gdy próbuje się rozgryźć zagadkę tajemniczej śmierci przyjaciela, jak zdeterminowanym można się stać, gdy próbuje się ułożyć sobie życie na nowo po owej stracie. Bez wątpienia, Sam był dobrym przykładem na to, jaki potrafi być najlepszy przyjaciel. Nawet po śmierci bliskiej osoby, zadaje sobie trud, by ją zrozumieć i odkryć prawdę na jej temat. Z pewnością pokochacie tego bohatera tak samo, a oby jeszcze bardziej niż ja. Po prostu tak musi się stać.

Myślę, że trudno mi jednoznacznie ubrać słowa wszystkie moje emocje i odczucia, które pozostawiła za sobą ta książka. Owszem, jest to powieść młodzieżowa, a więc napisana językiem prostym, miejscami slangowym. A jednak w tej prostocie tkwi coś, co bardzo mnie poruszyło, bo dzięki temu właśnie "Playlist for the Dead" pozostanie w pamięci na dłużej, jako jedna z tych książek, które coś wnoszą w nasze myśli i odczucia, a nie jedynie pozostawiają czytelnika z uczuciem, wcześniej już wspomnianej, dobrej historii.

Komu zatem polecam powieść? Wszystkim, którzy na krótką chwilę tracą grunt pod nogami i chcieliby go odzyskać. Pomimo początkowego negatywnego oddźwięku książki, uważam, że jej finalne przesłanie jest otwarte, i każdy z nas może je interpretować na swój sposób. To ciekawa, dotykająca ważnych problemów - samobójstwa, utraty najbliższych, a nawet zdrady, książka, która zdecydowanie zasługuje na chwilę uwagi. Proszę, wybaczcie mi chaotyczność tej recenzji, ale emocje, towarzyszące mi przy lekturze trochę mnie poniosły :) Mam nadzieję, że mimo wszystko da się czytać te moje wypociny!

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Feeria Young!

P.S. Książkę można nabyć w księgarni Empik.com - TUTAJ :)

niedziela, 15 listopada 2015

Zapowiedzi książkowe na listopad 2015

Listopad już trwa w najlepsze, a dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, jakie śliczne premiery miały już, lub dopiero będą miały swoją premierę, zapraszam na zapowiedzi listopadowe :)

sobota, 14 listopada 2015

Podsumowanie października 2015

Październik był miesiącem absolutnie niesamowitym. Czemu? Z prostego powodu - odbyło się największe święto książkoholików, czyli Targi Książki w Krakowie! <3 Więcej na ten temat znajdziecie we wtorkowej relacji, a tymczasem przejdźmy do podsumowania miesiąca.

źródło
Jak było książkowo?

Niestety, bardzo słabo. Serio, 3 książki w skali miesiąca to mało. Na szczęście grudzień zbliża się wielkimi krokami, a wraz z nim przerwa świąteczna, także pozostaje nam tylko czekać :) Wracając jednak do lektur październikowych, pierwszą z nich była Plaga samobójców Suzanne Young [recenzja] - dosyć dobra dystopia, idealna dla młodzieży. Później przyszedł czas na Endera Lissy Price [recenzja], czyli wyczekiwaną kontynuację Startera. Po całość relacji zapraszam do recenzji :) Na koniec przyszedł czas na Aplikację Lauren Miller [recenzja], czyli trochę technologii w dystopii. Połączenie ciekawe, z czystym sercem mogę polecić książkę wszystkim, którzy szukają lektury pełnej dynamicznej fabuły powieści na jeszcze jesienne wieczory.

Jak było filmowo/serialowo?


Obawiam się, że niestety nie poprawiłam się w ilości obejrzanych filmów/seriali. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko fakt, że czasu nawet na porządną lekturę zdecydowanie mi brakowało, a co dopiero na oglądanie :( Obejrzałam jednak 1 odcinek 2 sezonu iZombie - oczywiście na resztę już brakowało chwili wolnego xD Wrażenie jednak jak najbardziej pozytywne, a recenzja będzie dotyczyła całego sezonu.


Ciekawe brzmienia w tym miesiącu?


W październiku potrzebowałam jakiejś weselszej odmiany, czegoś, co pozwoliłoby oderwać na chwilę myśli od problemów, dlatego poniżej parę kawałków, które, mam nadzieję, przydadzą się także w listopadzie.









Totalny miks gatunkowy, ale czasami i tak trzeba :D

Miłego słuchania, zapraszam też do czytania i komentowania zeszłomiesięcznych postów na blogu :) Trzymajcie się ciepło, nawet mimo tej parszywej pogody za oknem i miłego, zaczytanego listopada!

Natalia :*

środa, 11 listopada 2015

Relacja z Targów Książki w Krakowie 2015

Cześć wszystkim!


Myślę, że z całą pewnością zasługuję na tytuł największego leniucha w blogosferze :P Serio, relacja ponad dwa tygodnie po Targach? No ale cóż, październik i listopad to niezwykle zabiegane miesiące, co też udowodniłam ilością publikowanych w minionym miesiącu postów :( Miejmy nadzieję, że im bliżej Świąt, tym (jakimś cudem, na który liczę) moja ilość wolnego czasu wzrośnie, a, co za tym idzie, chęć do pisania recenzji i postów również. Tymczasem zapraszam Was na post, na który co poniektórzy bardzo czekali (jeśli właśnie to czytają, to cieszę się, że się doczekali), a tych, którzy trafili na niego przypadkowo, zapraszam do przeczytania tej jakże szczegółowej relacji z najbardziej wyczekiwanego przez mnie wydarzenia przez cały rok.

niedziela, 8 listopada 2015

Gdy rozpoczyna się krwawa wyliczanka...

Tytuł: Pustułka
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Wydawnictwo: Grupa Wydawnicza Foksal/W.A.B

Spyropoulosowie są wyjątkowo ekscentryczną i skrywającą wiele sekretów rodziną. Nic więc dziwnego, że ich pojawienie się na odciętej od świata, rajskiej wyspie zwiastuje wiele - niekoniecznie dobrego...
Wszystko zaczyna się, kiedy nad cieszącą się dotąd piękną pogodą Wyspą Ptaków pojawiają się ciemne, burzowe chmury. Niemal wraz z nastaniem brzydkiej pogody, okazuje się, że na wyspie, liczącej jedynie jedenastu mieszkańców zaczyna grasować morderca. Kłamstwa i rodzinne sekrety zaczynają wychodzić na wierzch, a niebezpieczeństwo czai się na każdym kroku. Kto odpowiada za zbrodnie? Czy uda się odkryć winowajcę, zanim będzie za późno?

Katarzyna Berenika Miszczuk to polska pisarka, która debiutowała powieścią Wilk w 2006 r. Kontynuacja powieści pojawiła się na rynku w 2009 r. i nosiła tytuł Wilczyca. Prawdziwy rozgłos przyniosła jej diabelska trylogia, w której skład wchodzą Ja, diablica (2010), Ja, anielica (2011), Ja, potępiona (2012). Autorka w 2013 roku ukończyła Uniwersytet Medyczny, a jej kryminalny debiut, czyli Pustułka ukazał się na rynku 3 czerwca tego roku.

Do książek tej autorki za każdym razem podchodzę z wielkim entuzjazmem, od kiedy parę lat temu zakochałam się w jej debiutanckim Wilku i Wilczycy. Mimo że były to książki typowo młodzieżowe, to w pewien sposób autorka przekonała mnie do siebie humorem pozycji i faktem, że czytało się ją bardzo lekko i przyjemnie. Zabierając się za Pustułkę byłam niesamowicie ciekawa, co tym razem pokaże nam autorka. Biorąc pod uwagę tematykę pozycji, zapowiadał się naprawdę ciekawy, pełen napięcia kryminał - jak pani Miszczuk poradziła sobie z zadaniem, jakiego się podjęła?

Bez wątpienia, Pustułkę już na wstępie zaliczyć można do jednego z oryginalniejszych kryminałów, jakie możemy spotkać na rynku. Zarówno pod względem tematyki, jak i rozwiązań wielu wątków, którymi autorka nie raz zaskakiwała czytelnika. Przede wszystkim jednak, spodobał mi się pomysł osadzenia miejsca akcji na rajskiej wyspie, chętnie kojarzonej przez wielu z miejscem odpoczynku, relaksu, bardziej, niż z miejscem zbrodni. Pomysł na to, aby zburzyć stereotyp idylli, jaka zwykle panuje w takim miejscu okazał się strzałem w dziesiątkę, bo kto by przypuszczał, jakie zbrodnie dzieją się na odciętej od świata, (niemal) wiecznie słonecznej Wyspie Ptaków? Tymczasem, jak to sprytnie ujęto na okładce, nie zawsze idealnym miejscem na zbrodnie jest cicha uliczka, pozbawiona świateł...

Tak samo mocno zaskoczył mnie dobór bohaterów, który okazał się na tyle trafny, że od początku do końca nie sposób zgadnąć, kto, wśród jedenastu mieszkańców Wyspy Ptaków jest wspomnianym wyżej, krwiożerczym mordercą. Już sam fakt, że rodzina Spyropoulosów skrywa wiele tajemnic i sekretów, w większości takich, które nie powinny nigdy ujrzeć światła dziennego, ciekawił czytelnika niezmiernie, a w miarę odkrywania zawiłości rodowych, coraz bardziej można było zatracić się w powieści. Zdecydowanie, na moją pozytywną ocenę, wpłynął także fakt, że każdy z bohaterów miał wyraźnie nakreślone cechy charakteru, które szczególnie uwydatniały się podczas trwania akcji powieści. Jednocześnie, pani Miszczuk wykreowała ich na tyle sprytnie, że każdy z nich tak naprawdę miał motyw i mógł być potencjalnym sprawcą zbrodni.

Akcja powieści jest niesamowicie dynamiczna, pełna niespodziewanych zwrotów i niekonwencjonalnych rozwiązań. Dodatkowo, dzięki trzecioosobowej narracji, czytelnik ma szansę poznać rozwój wypadków z perspektywy wielu bohaterów, jednocześnie nie poznając uprzednio zakończenia historii. Muszę przyznać, że jestem pełna podziwu dla autorki, której udało się tak świetnie poprowadzić fabułę i wymyślić przekonujące, świetnie pasujące do historii zakończenie. Co prawda, miałam wrażenie, że pani Miszczuk nieco je skróciła, jako że książka skończyła się dość niespodziewanie. Mimo wszystko jednak, jak na pierwszy kryminał tej autorki, jestem zdania, że poradziła sobie świetnie i tylko pozostaje nam czekać, jak kolejne jej książki ponownie znajdą się na listach bestsellerów.

Pustułka jest zaskakującą, trzymającą w napięciu, napisaną wciągająco i niesamowicie przekonująco powieścią, w którą powinien się zaopatrzyć każdy szanujący się miłośnik kryminałów. Jestem pewna, że podobnie jak ja będziecie wraz z bohaterami przemierzać wzdłuż i wszerz Wyspę Ptaków i przy akompaniamencie pokrzykiwań pustułek, próbowali dociec, kto jest tajemniczym mordercą.

Za książkę serdecznie dziękuję Portalowi Essentia i Grupie Wydawniczej Foksal


piątek, 6 listopada 2015

"Pójdziesz do papierowych miast i nigdy już nie powrócisz..."

Tytuł: Papierowe miasta
Autor: John Green
Wydawnictwo: Bukowy Las

Quentin Jacobsen, to osiemnastoletni chłopak, które nie wyróżnia się niczym spośród swoich rówieśników. Chodzi do liceum, ma normalną, kochającą rodzinę i dwójkę najlepszych kumpli. A sensem jego życia jest niejaka Margo Roth Spiegelman. Dziewczyna, w której Q zakochał się już w dzieciństwie, kiedy byli przyjaciółmi, a z którą stopniowo tracił kontakt od czasu, kiedy zaczęli dorastać. Jego uczucia względem Margo nigdy się jednak nie zmieniły i kiedy pewnego wieczoru, dziewczyna przychodzi do Q w stroju nindży, jednocześnie chcąc go namówić na nocną wyprawę, chłopak decyduje się towarzyszyć Margo. Następnego ranka, po powrocie z "misji" okazuje się, że dziewczyna znika. Q, zaniepokojony o nią, rozpoczyna poszukiwania, podczas których dowie się, że nie wszystko jest takie, jakim się wydaje, a ludzie potrafią być zupełnie odmieni od naszych wyobrażeń...

Słysząc nazwisko John Green, niemal oczami wyobraźni widzimy empikowe półki z bestsellerami, na których, niczym jedna wielka armia, stoją po kolei wszystkie dzieła autora. Co tu dużo mówić - ten autor zdecydowanie należy do jednego z najbardziej rozpoznawalnych pisarzy literatury młodzieżowej, a jego książki cechuje nieprawdopodobna ilość humoru i życiowych refleksji, zwłaszcza tych związanych z dorastaniem, przemijaniem, przyjaźnią i miłością. Myślę też, że wielu z nas zdaje sobie sprawę, że kto raz zaczął przygodę z książkami Pana Zielonego, zawsze ją kończy, niezależnie od tego, czy ta podróż rozpoczęła się z pozytywnym czy z negatywnym skutkiem. Jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie padło na to pierwsze, bo Gwiazd naszych wina do tej pory dumnie prezentuje się na półce i nie zanosi się na to, żeby szybko z niej zniknęło. Papierowe miasta zacząć więc musiałam, no bo przecież całą kolekcję książek tego autora zebrać trzeba i koniec. Jaki okazał się skutek kolejnej przygody z John'em Green'em - pozytywny czy negatywny?

Są takie książki, które czyta się trochę pod presją otoczenia i znajomych, którzy to pod niebiosa zachwalają pozycję, a my czytamy parę stron, kręcimy nosem, uśmiechamy się do "zachwalających", kiwając głową, chociaż tak naprawdę myślimy "co w tym takiego świetnego?". Ale czytamy dalej, bo może im bardziej wkręcimy się w historię, tym ciekawsza, bardziej złożona nam się wyda. I jest dobrze, kiedy tak się stanie. Gorzej, kiedy do skończenia książki pcha nas jedynie nadzieja na to, że będzie lepiej. A finalnie i tak okazuje się, że lepiej nie było. Właśnie takim typem książki okazały się "Papierowe miasta" i czuję się dziwnie, gdy pośród tylu peanów pochwalnych napiszę - niestety, ale tym razem, jeśli o moje oczekiwania względem lektury chodzi, pan Green zdecydowanie się nie popisał.

Historia Margo i Quentina, to historia rodem z wielu młodzieżówek, jednak, co ciekawe, wcale nie to jest największym minusem powieści. Mimo wszystko, miałam nieodparte wrażenie, że Papierowe miasta to taka trochę bardziej nieudolna wersja Szukając Alaski. Zbuntowana dziewczyna, w której zakochuje się nieśmiały, aczkolwiek wyjątkowy (pod względem charakteru oczywiście) chłopak. I na ich drodze stają różnorodne komplikacje do tego, by być razem. Tyle tylko, że finał obu tych historii jest trochę inny. Brzmi podobnie? Dla mnie bardzo.

"Tak trudno jest odejść - dopóki się nie odejdzie. A wówczas to najłatwiejsza rzecz pod słońcem."

Kolejnym minusem powieści był fakt, że przez znaczną część trwania akcji... tak naprawdę akcji nie było. A przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie. Tak jak poprzednie książki autora, były wypełnione wielką ilością humoru, życiowych refleksji i przemyśleń, które rekompensowały czytelnikowi znaczny brak wartkiej fabuły, tak w Papierowych miastach zabrakło tego "greenowskiego" sposobu pisania, więc, mówiąc krótko, po prostu wynudziłam się podczas lektury.

Bohaterowie powieści, jak zwykle oryginalni i nietuzinkowi, stanowili chyba najciekawszy element lektury. Q, który z natury był raczej chłopakiem przeciętnym i nie szukał rozgłosu, idealnie nadawał się na narratora powieści - cichy, można powiedzieć, że całkiem skryty, ale jednak czujny obserwator, który uważnie śledzi poczynania innych. Poza tym, był świetnym przyjacielem, a fakt, że biorąc pod uwagę wiek, myślał nad wyraz dojrzale, tylko sprawiała, że trudno było nie odczuwać w stosunku do niego naturalnej sympatii.

Margo natomiast, mimo iż miejscami była postacią intrygującą, ze względu na charakter, ale także zachowanie, potrafiła także być niezwykle irytująca, zwłaszcza wtedy, kiedy miałam wrażenie, że robi wszystko dokładnie tak, aby skomplikować życie dosłownie wszystkim. Po skończeniu lektury, doszłam jednak do wniosku, że mimo wszystko, jak to bohater literacki, miała swoje wady i zalety, na pewno natomiast była wykreowana bardzo realistycznie, co sprawiło, że miejscami łatwo było się z nią utożsamiać i rozumieć jej wybory, czasami zaś, czytelnik mógł odczuwać jedynie irytację, jeśli chodzi o jej nieprzemyślane zachowanie.

"Margo zawsze kochała tajemnice. [...] Nigdy nie opuszczała mnie myśl, że być może kochała je tak bardzo, że sama stała się tajemnicą."

Zakończenie powieści, jak przeczuwałam, odbyło się w typowo "greenowskim" stylu, czyli przepełnione było refleksjami i melancholią, a także niewyjaśnionymi sprawami. Muszę jednak przyznać, że biorąc pod uwagę całość, to chyba właśnie to zakończenie spodobało mi się najbardziej i znacznie podwyższyło moją opinię o książce. I mimo że pozycja raczej nie zalicza się do grona moich książkowych ulubieńców, to ostatnie strony z ich może nieco trudnym do zrozumienia, ale jednak prawdziwym przesłaniem pokazały, że John Green przemycił nieco swoich refleksji do tej powieści, ukazując ją, chociaż przez chwilę, w trochę innym świetle.

"Każdy z nas zaczyna życie jako wodoszczelny okręt. Ale potem przydarzają się nam różne rzeczy - ludzie nas opuszczają albo nas nie kochają, albo nas nie rozumieją, albo my ich nie rozumiemy, więc tracimy, przegrywamy i ranimy się wzajemnie. I okręt zaczyna miejscami pękać. No, a kiedy okręt pęka, koniec staje się nieunikniony."

Mimo że Papierowe miasta nie mogą się nawet równać fenomenowi Gwiazd naszych wina, to w pewnym stopniu jednak je przypominają. Niestety, mam nieodparte wrażenie, że z każdą przeczytaną książką tego autora, jest tylko gorzej, co każe mi przypuszczać, że albo ja wyrastam powoli z tego typu powieści (czego bardzo sobie nie życzę, ale cóż poradzić?) albo po prostu ta książka jest wybitnie słaba (oby nie to drugie). Tak czy inaczej, historia Margo i Q nie zaskoczyła mnie w stopniu, w jakim spodziewałam się, że jest w stanie mnie zaskoczyć, biorąc pod uwagę opis i pozytywne opinie. Nie będę jednak zniechęcać Was do lektury, bo mam wrażenie, że Papierowe miasta to książka na tyle specyficzna, że jedni ją wielbią i chwalą pod niebiosa, drudzy kręcą nosem i mówią zdecydowane "nie", a trzeci (w tym ja), którym historia średnio się podobała, nie potrafią stwierdzić co tak konkretnie było w niej aż takiego złego. Jednak coś było na rzeczy i dlatego, jeśli o mnie chodzi, do lektury Papierowych miast prawdopodobnie nie wrócę.

"Świat pęka w szwach od ludzi, a każdego z nich możemy sobie wyobrazić, tylko że nieodmiennie tworzymy sobie o nich niewłaściwe wyobrażenia."

czwartek, 5 listopada 2015

O metodzie prób, błędów i TEGO

Tytuł: Will Grayson, Will Grayson
Autor: John Green, David Levithan
Wydawnictwo: Bukowy Las

Dwóch Will'ów Greyson'ów do tej pory wiodło w miarę normalne życie z dala od siebie. Jednak pewnego dnia, ich ścieżki się krzyżują i to w całkiem nieoczekiwany sposób. Tak, dwóch nieznajomych o tym samym imieniu i nazwisku, zaczyna wieść nowe, idące w nieznanym kierunku życie. Życie, podczas którego Will pierwszy oraz Will drugi nauczą się, co tak naprawdę znaczy miłość i przyjaźń, oraz poświęcenie dla drugiej osoby.

"Interesujesz się kimś, kto nie może odwzajemnić twoich uczuć, bo nieodwzajemnioną miłość łatwiej przeżyć niż odwzajemnioną."

Myślę, że nie trzeba przedstawiać ani John'a Green'a ani Davida Leviathana żadnemu z Was - obaj pisarze to autorzy książek młodzieżowych, znanych i cenionych bestsellerów. I mimo że to raczej ten pierwszy zyskał w Polsce dużo większą popularność, to dość spory sukces powieści Każdego dnia pana Leviathana także mówi sam za siebie. Zaczynając lekturę, myślałam jedynie, że skoro każdy z nich osobna jest tak świetnym pisarzem, to co też może wyjść z połączenia pracy tej dwójki autorów? Okazuje się, że dzieło, które nijak kojarzy nam się z twórczością jednego bądź drugiego, a raczej z tanią historyjką dla młodzieży, która zdecydowanie nie przypadła mi do gustu.

"[...] masz wpływ na wybór swoich przyjaciół, masz wpływ na kształt swojego nosa, ale nie masz wpływu na kształt nosa swoich przyjaciół."

Co jest takiego złego w Will Grayson, Will Grayson? Z pozoru przecież, zapowiada się na świetną, oryginalną, emocjonalną pozycję, którą koniecznie trzeba mieć na swojej półce. Pamiętam radość, kiedy owa lektura trafiła w me ręce, bowiem nie tylko opis ogromnie skłaniał mnie do sięgnięcia po książkę, ale i świetna okładka, idealnie dopełniająca cykl "greenowskich" powieści, jak zwykle śliczna i oryginalna. Czar prysł jednak, kiedy po kilkunastu stronach książki po prostu nie byłam w stanie wciągnąć się w historię, niemal licząc strony, które pozostały mi do końca powieści.

Po lekturze, najpierw Papierowych miast, a następnie Willa Graysona, Willa Graysona nabrałam wątpliwości nie tylko dotyczące dalszej twórczości pana Zielonego, ale również Davida Leviathana, który już drugi raz rozczarował mnie swoją powieścią. Nie jestem pewna, co jest takiego irytującego w jego stylu pisania - czy wrażenie schematyczności, niemal nudy, które czuć już od momentu wprowadzenia jego postaci, czy słaby warsztat, jaki autor posiada, jednak zdecydowanie jego książkom czegoś brakuje, i to czegoś istotnego. Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że przede wszystkim praktyki w pisaniu, bo to, co trzeba Leviathanowi oddać, to pomysł i potencjał, którą czuć zarówno w Każdego dnia, jak i w Willu Graysonie, Willu Graysonie. Obawiam się jednak, że i jedno i drugie nie zostało jeszcze ani razu w stu procentach wykorzystane.

Nie ukrywam jednak, że w mojej opinii, obaj autorzy wybrali sobie naprawdę ciężkie tematy do przedstawienia, i może to był właśnie problem tej powieści? Wydaje mi się, że i Green i Leviathan po prostu nie podołali poprzeczce, jaką sobie postawili. Bowiem przedstawienie miłości, w różnych jej odcieniach (również tych homoseksualnych) wbrew pozorom nie należy do łatwych zadań, w szczególności, jeśli chcemy wpleść taki temat w fabułę powieści. I to w dodatku powieści YA, a więc takiej, która ma za zadanie przekazać nastolatkom ważne wartości, którymi powinni kierować się w życiu.

"Nie ma w tym nic obraźliwego. To po prostu cecha. Niektórzy są gejami, a niektórzy mają niebieskie oczy."

Jeśli zaś chodzi o samą fabułę powieści, to mimo że dość skomplikowana i skłaniająca do refleksji, niestety nie wciągnęła mnie i nie poruszyła na tyle, bym po lekturze powieści stała się bogatsza w jakiekolwiek przemyślenia. Pewna schematyczność lektury także mówi sama za siebie. Mam wrażenie, jakby to była powtórka z rozrywki, a więc ponowne wałkowanie tych samych tematów, które były zawarte w Papierowych miastach i Szukając Alaski. I o ile ta ostatnia bardzo mi się spodobała, ze względu na jej, oryginalny wówczas charakter, tak już kolejne powieści spod pióra pana Green'a były coraz gorsze, niestety. A szkoda, bo w Willu Graysonie, Willu Graysonie pokładałam naprawdę ogromne nadzieje.

Mimo wszystko, książka nie składała się jedynie z samych negatywnych aspektów. Warto było przebrnąć przez te niemal 300 stron, by doczekać bardzo emocjonalnego finału, który, co przyznam bez bicia się, powalił mnie na kolana i pozwolił ujrzeć historię (chociaż na chwilę) w trochę jaśniejszym świetle. Wspomniany w oryginalnym opisie "szalony i spektakularny musical", rzeczywiście był emocjonalną bombą, na którą czekałam całą powieść, a więc trochę za długo. Nie uratował on co prawda powieści, ale sprawił, że nie spisałam jej całkowicie na straty.

O bohaterach książki niewiele mogę powiedzieć, być może dlatego, że żaden z nich nie przykuwał szczególnej uwagi i nie był typem postaci, którego z chęcią wyjęłabym żywcem z książki i sprowadziła do realnego świata, jak to często zdarzało się w przypadku innych powieści Green'a. Jednak, chyba najbardziej oryginalną postacią był Cooper, który, chociaż z początku mało wyrazisty, z czasem coraz bardziej intrygował i rozśmieszał, stanowiąc bardzo ciekawą postać. Przez wiele cech, które co prawda różniło go od innych swoich rówieśników, ale jednocześnie czyniło jeszcze bardziej zabawną postacią, po prostu zżyłam się z jego tekstami i cudownym stylem bycia. Świetna, barwna osoba, która zdecydowanie nadawała książce nieco bardziej pozytywnego akcentu.

Mimo paru plusów książki i tych jej "jaśniejszych" stron, wciąż jednak obstawiam przy mojej negatywnej ocenie względem powieści. Will Grayson, Will Grayson to chyba jedno z największych rozczarowań książkowych w tym roku - zapowiadała się lektura, jakiej nie zapomnę przez całe życie i w sumie, tak się stało, chociaż w negatywnym tego słowa znaczeniu. Dawno bowiem tak bardzo nie wymęczyłam jakiejś powieści i dawno nie czułam tak przemożnej ochoty, by zamknąć książkę, odłożyć ją na półkę i nigdy do niej nie wracać. Naprawdę żałuje, że tym razem Green i Levithan zawiedli na całej linii, bo liczyłam, że z połączenia twórczości dwóch, tak znanych i cenionych pisarzy wyjdzie wielka emocjonalna bomba. Niestety, tak się nie stało i dlatego odradzam lekturę tej książki - chyba, że macie ochotę na banalną, do bólu schematyczną historię.

poniedziałek, 2 listopada 2015

Nie taki diabeł straszny, jak go malują...

Tytuł: Ja, diablica
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Wydawnictwo: W.A.B

Wiktoria Biankowska żyła szczęśliwym życiem... do czasu. Do czasu, kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach zostaje zamordowana i zaczyna nowe życie. W piekle. I, żeby nie było wątpliwości, konkretniej rzecz ujmując w piekielnym odpowiedniku znanego wszystkim Los Angeles, które nosi nazwę Los Diablos. Tam, dziewczyna otrzymuje posadę Diablicy i rozpoczyna pracę, w której ma za zadanie przekonywać zmarłe dusze do pobytu w Piekle. Trudno jej jednak pogodzić się z utratą dotychczasowego życia i w miarę możliwości stara się odwiedzać Ziemię jak najczęściej, zwłaszcza, że czeka tam na nią kolega ze studiów, a jednocześnie jedyny facet, dla którego Wiktoria do tej pory straciła głowę - Piotrek. Sytuacji nie ułatwia także przystojny i charyzmatyczny diabeł, który rekrutował dziewczynę na stanowisko Diablicy - Beleth. Kogo wybierze Wiktoria? Jak potoczy się dalej jej kariera w Piekle i jakie sekrety skrywają tak naprawdę zaświaty?


"- Latanie... jest jak pierwsza miłość. Jak zakochanie. Nie umiałem znaleźć porównania, dopóki cię nie spotkałem."

Twórczość Katarzyny Bereniki Miszczuk już od paru lat cieszy się w Polsce dobrą renomą, a sama pisarka może poszczycić się lekkim piórem, które trafia zarówno do nastoletnich jak i dorosłych odbiorców. Do tej pory, miałam styczność z trzema powieściami tej autorki, a były nimi Wilk, Wilczyca oraz Pustułka - i o ile te dwie pierwsze były wyraźnym "wstępem" do twórczości pani Miszczuk, o tyle ta ostatnia była chyba jednym z lepszych kryminałów, jakie dane mi było czytać do tej pory. Trylogia o Wiktorii Biankowskiej, która trafiła do mnie w pełnym składzie tuż przed wakacjami, już od początku zapowiadała wciągającą, aczkolwiek niezbyt wymagającą historię. I muszę przyznać, że nie żałuję czasu, który poświęciłam na lekturę wszystkich trzech części, bowiem ilość humoru, a także wartkiej akcji zawarte w każdej z nich całkowicie były warte poświęcenia książkom chwili czasu.

Ja, diablica to historia młodej, ale jakże zadziornej studentki Wiktorii Biankowskiej, czyli bohaterce, którą polubiłam już od momentu rozpoczęcia akcji. Jej cięty język i genialne riposty, a także ogromna pewność siebie dawały świetne połączenie - nie raz śmiałam się podczas lektury, w szczególności podczas dialogów z Belethem, które czytało się z wielką przyjemnością. Zdecydowanie dwójka głównych bohaterów pasowała do siebie jak ulał, a romantyczny wątek w tej historii nie tylko co rusz rozśmieszał czytelnika, ale stanowił również genialne dopełnienie całej książki.

"Poza tym, spójrz na niego. Blondyn - zupełnie jakby urwał się ze Skandynawii. Mogę się założyć, że ma na chacie same meble z Ikei."

Uwielbiam przewrotność niemal wszystkich historii pani Miszczuk - jej pomysły na książki są coraz ciekawsze, a ich wykonania równie świetne. Przede wszystkim, z pewnością nie brak w nich akcji, która pędzi na złamanie karku aż do samego zakończenia, zwykle pozostawiającego w czytelniku ogromny niedosyt i chęć natychmiastowego dorwania kontynuacji w swoje ręce. Kocham także fakt, że od Ja, diablica nie mogłam oderwać się przez cały dzień, a kiedy tylko skończyłam część pierwszą, niemal natychmiast zabrałam się za tom drugi.

Jednak, najbardziej ze wszystkiego, kocham styl pisania autorki. Niektórym może wydać się aż zanadto młodzieżowy, ja natomiast, będąc aktualnie po lekturze paru książek pani Miszczuk muszę powiedzieć, że autorka pisze niezwykle wszechstronnie, dostosowując swoje pióro pod klimat i tematykę danej książki. Jako że Ja, diablica to historia stricte młodzieżowa, nie ma co oczekiwać od niej wyszukanego języka czy ambitnego przesłania, ale polecałabym raczej delektować się samą lekturą, bo odkrywanie, wraz z Wiktorią, Belethem i resztą postaci tajemnic Piekła i samego Los Diablos było naprawdę świetnym doświadczeniem.

Prócz głównych bohaterów, Wiktorii i Beletha, przez książkę przewija się też spora ilość różnych, wielobarwnych postaci. Każda z nich czymś mnie urzekła i zaintrygowała, ponad to czekałam na dalszy opis historii każdej z nich oraz na rozwinięcie wątków z nimi związanych. I tak mamy próżną i władczą Kleopatrę, tajemniczego, mrocznego, nie mniej jednak równie zabawnego Azazela, a także niezorganizowanego szefa Piekła - Lucyfera.

Książkę mogę z czystym sumieniem polecić wszystkim, którzy szukają nieco rozrywki w książkach młodzieżowych. Duża ilość niezbyt skomplikowanej, nie mniej jednak wciągającej, intrygującej i porywającej fabuły, a także ogromna ilość humoru robią swoje i gwarantuję wszystkim, że nawet się nie zorientujecie, kiedy przeczytacie powieść pani Miszczuk.

Ja, diablica to ciekawa lektura, na którą warto zwrócić uwagę, bo wyróżnia się spośród innych książek swojego rodzaju. Młodzieżowy styl pisania autorki świetnie oddaje klimat powieści, a barwne postacie sprawiają, że nie da się tej książki nie pokochać. Biorąc pod uwagę, że to lektura spod pióra polskiej autorki działa dodatkowo jako atut - bądź co bądź trudno jest znaleźć na rynku równie ciekawą, świetnie napisaną powieść dla młodzieży. Zdecydowanie polecam.

"- Haaaalooooo, jesteśmy w Piekle... - oświeciła mnie i wskazała na sufit. - Ci dobrzy i prawi są piętro wyżej."